Gabinet
dyrektora wydawał się pękać w szwach. Dumbledore'owi po raz pierwszy, od bardzo
długiego czasu, nie udawało się zapanować nad wszechogarniającym zamieszaniem.
-
Albusie, ta bezradność zaczyna nas przytłaczać! Sam widzisz, że nie jesteśmy w
stanie przewidzieć tych wszystkich zdarzeń – rozbrzmiał głos profesor Sprout,
która obdarowała starca spojrzeniem pełnym zarzutu.
-
Jakim cudem śmierciożercom udało się wtargnąć na teren szkoły już po raz drugi?
– odezwała się Anne Rosier, i nagle w całym pomieszczeniu zapanowała cisza.
Severus Snape, który znajdował się najbliżej dyrektora, obdarował ją
spojrzeniem swoich czarnych oczu, a jego brwi powędrowały ku górze.
-
Skąd pewność, że to śmierciożercy? – zadał jej pytanie.
Kobieta
prychnęła i przewróciła oczami.
-
Chyba nie myślisz, Snape, że za wszystkim stoi szesnastolatka.
-
Nie powiedziałem tego – odparł – Ale chętnie wysłuchamy twojej teorii. Wydaje
mi się, że jesteś nieco zorientowana w temacie.
-
Na pewno nie lepiej od ciebie, drogi kolego – odgryzła się tym samym.
Minerva
McGonagall nie mogła już słuchać osobistych potyczek tych dwojga. Czasami
wydawało jej się, że byli uczniowie nadal nie dojrzeli, aby zapomnieć o dawnych
sporach. Nie to w tym momencie było najważniejsze. Na ich oczach dochodziło do
krzywdy na uczniach, którzy dokładnie w takich chwilach powinni być
najważniejsi.
-
Dosyć tego. Przykro mi to przyznać, ale zachowujecie się jak niewychowane
dzieci. Kolejny uczeń leży w skrzydle szpitalnym, a wam zależy jedynie na tym,
aby dogryźć sobie nawzajem. Trochę pokory.
Spojrzenia
obu kobiet spotkały się i żadna nie zamierzała odpuszczać. Anne szanowała swoją
byłą nauczycielkę, ale w tym momencie nie mogła przyznać jej racji.
-
Z całym szacunkiem, Minervo, ale musisz zgodzić się ze mną, że aktualna
sytuacja w Hogwarcie jest co najmniej krytyczna. Według mnie, obwinianie za
wszystko szesnastolatki jest wprost absurdalne. Jaki mogłaby mieć motyw?
W
gabinecie ponownie zapanowała cisza. Albus przysłuchiwał się wszystkiemu z
uwagą, zajmując miejsce za swoim biurkiem. Rosier była nad wyraz bystra. Trzeba
było jej to przyznać. Wszystko to, co powiedziała, było prawdą. Tracił już
chyba nad wszystkim kontrolę. Nie dziwił się, że kobieta go obwiniała. To on
był dyrektorem, ojcem tej szkoły. Powinien zrobić wszystko, aby nikomu nie
stała się krzywda. Nie mógł winić Rosier za to, że starała się troszczyć o
dobro najmłodszych.
-
Zgadzam się z tobą, Anne – odezwał się Dumbledore, a spojrzenia wszystkich
powędrowały ku niemu – Panna Ross jest niewinna. Ona również padła ofiarą tych
przykrych incydentów.
-
Za pierwszym razem ktoś się pod nią podszył. Wydaje mi się, że wszystko za
sprawą eliksiru... - zaczęła rudowłosa, a Mistrz Eliksirów postanowił dokończyć
zdanie za nią.
-...wielosokowego,
tak. Brawo za spostrzegawczość – rzucił ironicznie, co postanowiła zignorować.
-
Ale dlaczego ona? Rozumiem, że obie przyjaźnią się z panną Granger, ale równie
dobrze to mógłby być ktoś inny – McGonagall wyraziła swoje niezrozumienie.
-
Może dlatego, że byłaby najmniej podejrzewana? Wydaje mi się, że mimo wszystko
były bardzo ze sobą zżyte.
-
Wydaje ci się, czy jesteś pewna? – wtrącił znowu Severus. Nie mógł się przed
tym powstrzymać.
-
W przeciwieństwie do ciebie – zaczęła ostrożnie, kątem oka obserwując reakcję
Minervy – uczę tutaj niecały rok, a wiem o twoich Ślizgonach więcej, niż ty
sam, drogi opiekunie.
-
Wyobraź sobie, że zauważyłem twoje niezwykłe zainteresowanie. Niestety albo
może i nie, tyczy się ono tylko jednej osoby.
Nie
wytrącił jej z równowagi, choć na pewno o to mu właśnie chodziło. Wiedziała, co
chciał jej tym zakomunikować. Zaśmiała się w duchu, wracając na chwilę do
przeszłości, w której niewątpliwie Snape zajmował swoje honorowe miejsce.
-
Moi drodzy – Dumbledore wstał od biurka i rozłożył swoje ręce tak, jakby miał
zamiar objąć wszystkich, którzy znajdowali się w jego gabinecie – To najlepszy
moment na to, aby wszystko podsumować. Z przykrością muszę stwierdzić, że za
wszystkim stoją śmierciożercy. Wydaje mi się, że oboje z Tomem nie doceniamy
siebie nawzajem wystarczająco. Ja, sądząc, że nie byłby w stanie posunąć się do
czegoś takiego tak wcześnie, a on uważając, że jestem aż tak bardzo
niedomyślny. Nie pozostaje nic innego, jak poinformować o tym Ministerstwo –
przerwał i spojrzał porozumiewawczo w stronę Anne – Przydadzą nam się posiłki.
Młodzi powinni spać spokojnie. Dopóki żyję, nie pozwolę na to, aby komukolwiek
stała się jeszcze krzywda. Jest mi niezwykle przykro z powodu twoich Gryfonów,
Minervo.
-
Przestań – warknęła – Mówisz o tym tak, jakbyś rzeczywiście miał niedługo
odejść – jej głos był pełen obawy.
-
Nic nie jest wieczne, kochana Minervo. Ale nie o tym teraz. Wydaje mi się, że
jestem coś winny pannie Ross. Jestem pewien tego, że reszta uczniów obwinia ją
za wszystko.
Podczas
gdy wszyscy kierowali się ku wyjściu, aby opuścić gabinet dyrektora, Anne
postanowiła zostać i dowiedzieć się wszystkiego, czego mogła na temat swojej
uczennicy. Miała niewytłumaczalną, wewnętrzną potrzebę wspierania jej. Dokładnie
tak, jakby jakaś niewidzialna siła pchała ją ku tej dziewczynie.
Upewniwszy
się, że wszyscy zniknęli, Rosier obróciła się wokół własnej osi i zajęła
miejsce naprzeciwko Dumbledore'a.
-
Albusie – zaczęła – Czy rodzice dziewczyny zostali poinformowani? Powinna mieć
teraz wsparcie, a nikt nie wesprze jej tak, jak matka czy ojciec – oznajmiła,
nie kryjąc troski w swoim głosie. Na chwilę odłożyła na bok maskę chłodnej i
wymagającej profesorki, aby ustąpić miejsca jej prawdziwemu obliczu, o którym
wiedzieli jedynie nieliczni.
Starzec
westchnął ciężko i uśmiechnął się do niej lekko.
-
To bardzo miłe, że interesujesz się tak tą dziewczyną. Niestety, panna Ross
jest sierotą. Obawiam się, że oprócz panny Granger nie ma nikogo, kto mógłby
dotrzymać jej towarzystwa, i kogoś przy kim czułaby się bezpiecznie.
Domyślała
się tego. To wyjaśniałoby zachowanie dziewczyny. Była nad wyraz wrażliwa. Anne
poczuła się nagle przygnębiona. Pomimo tego, że jej rodzice żyli i mieli się
całkowicie dobrze, wiedziała, jak to jest wychowywać się bez nich. Zawsze byli,
oczywiście, ale w arystokratycznych, czarodziejskich rodach fundamentem
spełnionej rodziny na pewno nie były uczucia, a tym bardziej jakieś czułości.
Status społeczny był najwyższym priorytetem. Wszystkiego musiała nauczyć się
sama; tego jak kochać i poniekąd również tego, jak być kochaną. Miłość była dla
niej jakąś abstrakcją, o której czytała w książkach, i mogła dostrzec jedynie
wśród swoich nielicznych przyjaciół. Jej życie zmieniło się diametralnie, kiedy
poznała swojego męża, który paradoksalnie był mugolem i do dnia dzisiejszego
nie wiedział o tym, że była czarownicą. To William pokazał jej to, jak być
czułym i po prostu dobrym. Nauczył ją również dotyku, który był bardzo ważny.
Był pierwszą osobą, którą przytuliła. Uścisk oczywiście odwzajemniła i od
tamtego momentu robiła to za każdym razem. Uwielbiała to. Kiedy miewała gorsze
chwile, nie musiała głośno o tym mówić. Miłość, która łączyła ją i męża,
sprawiała, że oboje rozumieli się bez słów. Był wsparciem i po prostu jej
bezpieczeństwem. Jej miłością. Jedyną i prawdziwą. Może nie zastąpił jej
rodziców, ale pokazał, że była ważna, wyjątkowa i kochana. Każdy posiadał w
sobie potrzebę kochania, tym bardziej dorastająca nastolatka, którą była
Alexandraise Ross.
-
A rodzice zastępczy? Opiekunowie? Co stało się z jej rodzicami?
-
Zginęli w wypadku, kiedy była jeszcze niemowlęciem – skłamał – wychowywała się
w domu dziecka. Nie ma żadnych opiekunów.
To
było straszne. Kobieta pomyślała automatycznie o swojej czteroletniej córce,
którą widziała podczas przerwy świątecznej, ale ciągle za nią tęskniła. Nie
potrafiła wyobrazić sobie tego, aby taka mała, niewinna istota nie miała przy
sobie nikogo.
Anne
zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech. Rzadko się wzruszała, ale jej bogata
wyobraźnia pozwoliła na to, aby poczuła się tak, jak prawdopodobnie w tej
chwili czuła się Ross.
-
Czyli ona jest jakby... niczyja. Nie ma absolutnie nikogo – powiedziała
bardziej do siebie.
-
Masz rację, moja droga.
-
Ale czy my, nauczyciele, nie powinniśmy choć w połowie zastąpić rodziców, kiedy
ich nie ma? Czy nie taka jest nasza rola? Zwłaszcza w takich momentach?
-
To bardzo szlachetne z twojej strony, Anne, ale z własnego doświadczenia wiem,
że przywiązywanie się do uczniów może nas czasami zgubić. Możemy być dla nich
kimś w rodzaju autorytetu, wspierać, ale nigdy nie zastąpimy im rodziców,
którzy powinni być przy nich od pierwszych chwil życia.
-
Dlaczego tak uważasz?
-
Uczę o kilkadziesiąt lat więcej od ciebie, moja droga. Autopsja.
-
A ja jestem matką, wiesz? I kiedy wyobrażam sobie, że mogłoby mnie zabraknąć
dla mojego dziecka, przechodzą mnie dreszcze. Może nie zastąpię pannie Ross
rodziców, możliwe, że nie zyskam nawet jej zaufania, ale dołożę wszelkich
starań, aby nie czuła się w tym wszystkim samotna, bo samotność, jest
najgorszym przekleństwem, jakie mogłoby spotkać kogokolwiek, Dumbledore.
Wyszła,
pozostawiając starca w głębokiej refleksji i dając tym samym do zrozumienia, że
i tak zrobi to, co będzie chciała.
***
Było
jej już wszystko jedno. Nie miała siły. Poddała się.
Idąc
na kolację, snuła się jak cień. Ignorowała już nawet niepochlebne komentarze
kierowane w jej stronę. To było pewne, że każdy obwiniał ją za kolejny atak.
Nagle
poczuła, jak ktoś kładzie jej rękę na ramieniu i automatycznie odskoczyła.
Zobaczyła przed sobą Anne Rosier, która lekko się do niej uśmiechała.
-
Wszystko będzie dobrze – powiedziała, i zniknęła wśród grupki uczniów
kierujących się w stronę Wielkiej Sali.
-
Och, na pewno... - powiedziała sama do siebie Ross, i podążyła za resztą.
Słyszała
to coraz częściej. Nienawidziła tego. Skąd oni wszyscy mieli wiedzieć o tym, że
będzie dobrze? Nie będzie. Wszystko sprowadzało się ku jednemu i na nic jej
były puste, nic nieznaczące słowa.
Jak
zwykle zajęła miejsce na końcu stołu swojego domu i czekała na kolację.
-
Drodzy uczniowie – rozbrzmiał głos Dumbledore'a – Niestety, na jedzienie
będziecie musieli chwilkę poczekać. Nie chciałbym was okłamywać. Jestem wam
winien przeprosiny, ponieważ do tej pory ukrywałem przed wami pewne bardzo
istotne dla życia szkoły fakty. Otóż, ostatnimi czasy w Hogwarcie, dochodzi do
ataków na uczniach. Wczoraj pan Creevey wylądował w skrzydle szpitalnym, czego
większość z was była świadkiem. Zaznaczę od razu, że za tymi napaściami nie
stoi uczeń – przerwał kierując swoje spojrzenie w stronę zdezorientowanej
Alexandraise – Panna Ross jest całkowicie niewinna. Niestety, padła ofiarą
nieporozumienia. Proszę o to, abyście nie marginalizowali waszej koleżanki. Za
wszystkim stoją śmierciożercy, którzy niestety już drugi raz wtargnęli na teren
szkoły – cała Sala wybuchła od głosów niedowierzania. Zapanował chaos, nad
którym nikt przez pewien moment nie był w stanie zapanować.
-
Cisza! – krzyk dyrektora sprawił, że wszyscy momentalnie zamilkli. – Wiem, że
dla niektórych z was Hogwart jest drugim domem. Nie dopuszczę do tego, aby
komukolwiek stała się jeszcze krzywda. Jesteśmy jednością, której nikt nie może
zniszczyć, dopóki będziemy trzymać się razem. Wspierajmy się i informujmy o
wszystkich, niepokojących rzeczach, które dzieją się na terenie szkoły. Jestem
wdzięczny aurorom, którzy patrolują zamek od świtu do nocy. Musimy stawić czoła
mocom ciemności. Musimy być zjednoczeni.
I
to był koniec.
Wszystkie
spojrzenia utkwione były w Alexandraise, która chciała zniknąć stąd jak
najszybciej. Słyszała szepty, niektóre słowa.
Niewinna.
To
nie ona.
-
To niedorzeczne – syknął Ron Weasley, chcąc znaleźć poparcie wśród swoich
przyjaciół.
Harry
spojrzał na niego ostrzegawczo. Zauważył, że Hermiona, która siedziała obok,
oddychała szybko i od minuty wpatrywała się w rudowłosą Ślizgonkę. Mógł się
jedynie domyślać, o czym rozmyślała.
Po
chwili, jakby znikąd, przy ich stole pojawiła się profesor McGonagall, która
obdarowując Hermionę zatroskanym spojrzeniem, wezwała ją gestem do siebie.
Dziewczyna
posłusznie wstała i skierowała się w stronę profesorki. Wyszły z Wielkiej Sali.
Przez chwilę stały same. Żadna z nich nie odezwała się ani słowem, dopóki nie
dołączył do nich Snape z Alexandraise u boku.
-
Jako opiekun Slytherinu – zaczął – zaręczam, że moja uczennica jest niewinna –
mężczyzna wpatrywał się w Hermionę. Ich spojrzenia spotkały się i przez moment
dziewczyna pomyślała, że Alexandraise, która stała obok niego, miała identyczne
oczy. Ocknęła się jednak, myśląc, że przez to wszystko, wyobraźnia płatała jej
figle.
-
Panno Granger – odezwała się McGonagall – ktoś wykorzystał to, że obie z panną
Ross, przyjaźnicie się. Użyto eliksiru wielosokowego. Doprawdy, jest mi bardzo
przykro, że obie musiałyście przez to przechodzić.
Alexandraise
unikała spojrzenia Hermiony. Zerknęła niepewnie w stronę swojego opiekuna,
który jakby czytał jej w myślach i postanowił zabrać głos. Dziewczyna nie miała
siły na to, aby rozmawiać ze swoją przyjaciółką. Nie była nawet pewna tego, czy
relację, która aktualnie łączyła je obie, można było nazwać przyjaźnią. Granger
zwątpiła. Łatwo uwierzyła w to, że ona mogłaby pragnąć jej śmierci. To bolało,
a bólu nie dało się łatwo i szybko uśmierzyć. Potrzeba było czasu.
-
Wydaje mi się, że wszystko wyjaśnił profesor Dumbledore – odezwał się Snape.
McGonagall
odchrząknęła.
-
A mnie wydaje się, że dziewczęta powinny sobie coś wyjaśnić...
-
Wszystko jest jasne – odezwała się Alexandraise, zbierając się na odwagę, aby
spojrzeć prosto w czekoladowe oczy Gryfonki – Możemy wracać na kolację.
I
nim Hermiona otworzyła usta, aby coś odpowiedzieć, Alexandraise zniknęła za
drzwiami Wielkiej Sali pozostawiając ją i profesor McGonagall w wielkim szoku.
Po dłuższym zastanowieniu, Granger zrozumiała zachowanie dziewczyny i w duchu
przyznała przed samą sobą, że zachowałaby się identycznie. Obie potrzebowały
czasu.
-
Czasami wydaje mi się, Severusie, że twoi wychowankowie odziedziczyli niektóre
cechy po tobie, choć to przecież niemożliwe – oznajmiła karcąco Minerva –
Zachowanie panny Ross było co najmniej niekulturalne.
Snape
wzruszył nieporadnie ramionami i racząc ją ironicznym uśmieszkiem, poszedł w
ślady swojej wychowanki. Musiał przyznać, że McGonagall miała w tym trochę
racji.
Kiedy
zostały same, profesorka podeszła do swojej uczennicy i poklepała ją
pocieszająco po plecach.
-
Musi to przegryźć – oznajmiła.
-
Wiem, i doskonale ją rozumiem – odparła prawie szeptem Hermiona.
Kolejny rozdział, który kocham!
OdpowiedzUsuń