czwartek, 20 kwietnia 2017

XI Niczyja

Gabinet dyrektora wydawał się pękać w szwach. Dumbledore'owi po raz pierwszy, od bardzo długiego czasu, nie udawało się zapanować nad wszechogarniającym zamieszaniem.

- Albusie, ta bezradność zaczyna nas przytłaczać! Sam widzisz, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć tych wszystkich zdarzeń – rozbrzmiał głos profesor Sprout, która obdarowała starca spojrzeniem pełnym zarzutu.

- Jakim cudem śmierciożercom udało się wtargnąć na teren szkoły już po raz drugi? – odezwała się Anne Rosier, i nagle w całym pomieszczeniu zapanowała cisza. Severus Snape, który znajdował się najbliżej dyrektora, obdarował ją spojrzeniem swoich czarnych oczu, a jego brwi powędrowały ku górze.

- Skąd pewność, że to śmierciożercy? – zadał jej pytanie.

Kobieta prychnęła i przewróciła oczami.

- Chyba nie myślisz, Snape, że za wszystkim stoi szesnastolatka.

- Nie powiedziałem tego – odparł – Ale chętnie wysłuchamy twojej teorii. Wydaje mi się, że jesteś nieco zorientowana w temacie.

- Na pewno nie lepiej od ciebie, drogi kolego – odgryzła się tym samym.

Minerva McGonagall nie mogła już słuchać osobistych potyczek tych dwojga. Czasami wydawało jej się, że byli uczniowie nadal nie dojrzeli, aby zapomnieć o dawnych sporach. Nie to w tym momencie było najważniejsze. Na ich oczach dochodziło do krzywdy na uczniach, którzy dokładnie w takich chwilach powinni być najważniejsi.

- Dosyć tego. Przykro mi to przyznać, ale zachowujecie się jak niewychowane dzieci. Kolejny uczeń leży w skrzydle szpitalnym, a wam zależy jedynie na tym, aby dogryźć sobie nawzajem. Trochę pokory.

Spojrzenia obu kobiet spotkały się i żadna nie zamierzała odpuszczać. Anne szanowała swoją byłą nauczycielkę, ale w tym momencie nie mogła przyznać jej racji.

- Z całym szacunkiem, Minervo, ale musisz zgodzić się ze mną, że aktualna sytuacja w Hogwarcie jest co najmniej krytyczna. Według mnie, obwinianie za wszystko szesnastolatki jest wprost absurdalne. Jaki mogłaby mieć motyw?

W gabinecie ponownie zapanowała cisza. Albus przysłuchiwał się wszystkiemu z uwagą, zajmując miejsce za swoim biurkiem. Rosier była nad wyraz bystra. Trzeba było jej to przyznać. Wszystko to, co powiedziała, było prawdą. Tracił już chyba nad wszystkim kontrolę. Nie dziwił się, że kobieta go obwiniała. To on był dyrektorem, ojcem tej szkoły. Powinien zrobić wszystko, aby nikomu nie stała się krzywda. Nie mógł winić Rosier za to, że starała się troszczyć o dobro najmłodszych.

- Zgadzam się z tobą, Anne – odezwał się Dumbledore, a spojrzenia wszystkich powędrowały ku niemu – Panna Ross jest niewinna. Ona również padła ofiarą tych przykrych incydentów.

- Za pierwszym razem ktoś się pod nią podszył. Wydaje mi się, że wszystko za sprawą eliksiru... - zaczęła rudowłosa, a Mistrz Eliksirów postanowił dokończyć zdanie za nią.

-...wielosokowego, tak. Brawo za spostrzegawczość – rzucił ironicznie, co postanowiła zignorować.

- Ale dlaczego ona? Rozumiem, że obie przyjaźnią się z panną Granger, ale równie dobrze to mógłby być ktoś inny – McGonagall wyraziła swoje niezrozumienie.

- Może dlatego, że byłaby najmniej podejrzewana? Wydaje mi się, że mimo wszystko były bardzo ze sobą zżyte.

- Wydaje ci się, czy jesteś pewna? – wtrącił znowu Severus. Nie mógł się przed tym powstrzymać.

- W przeciwieństwie do ciebie – zaczęła ostrożnie, kątem oka obserwując reakcję Minervy – uczę tutaj niecały rok, a wiem o twoich Ślizgonach więcej, niż ty sam, drogi opiekunie.

- Wyobraź sobie, że zauważyłem twoje niezwykłe zainteresowanie. Niestety albo może i nie, tyczy się ono tylko jednej osoby.

Nie wytrącił jej z równowagi, choć na pewno o to mu właśnie chodziło. Wiedziała, co chciał jej tym zakomunikować. Zaśmiała się w duchu, wracając na chwilę do przeszłości, w której niewątpliwie Snape zajmował swoje honorowe miejsce.

- Moi drodzy – Dumbledore wstał od biurka i rozłożył swoje ręce tak, jakby miał zamiar objąć wszystkich, którzy znajdowali się w jego gabinecie – To najlepszy moment na to, aby wszystko podsumować. Z przykrością muszę stwierdzić, że za wszystkim stoją śmierciożercy. Wydaje mi się, że oboje z Tomem nie doceniamy siebie nawzajem wystarczająco. Ja, sądząc, że nie byłby w stanie posunąć się do czegoś takiego tak wcześnie, a on uważając, że jestem aż tak bardzo niedomyślny. Nie pozostaje nic innego, jak poinformować o tym Ministerstwo – przerwał i spojrzał porozumiewawczo w stronę Anne – Przydadzą nam się posiłki. Młodzi powinni spać spokojnie. Dopóki żyję, nie pozwolę na to, aby komukolwiek stała się jeszcze krzywda. Jest mi niezwykle przykro z powodu twoich Gryfonów, Minervo.

- Przestań – warknęła – Mówisz o tym tak, jakbyś rzeczywiście miał niedługo odejść – jej głos był pełen obawy.

- Nic nie jest wieczne, kochana Minervo. Ale nie o tym teraz. Wydaje mi się, że jestem coś winny pannie Ross. Jestem pewien tego, że reszta uczniów obwinia ją za wszystko.

Podczas gdy wszyscy kierowali się ku wyjściu, aby opuścić gabinet dyrektora, Anne postanowiła zostać i dowiedzieć się wszystkiego, czego mogła na temat swojej uczennicy. Miała niewytłumaczalną, wewnętrzną potrzebę wspierania jej. Dokładnie tak, jakby jakaś niewidzialna siła pchała ją ku tej dziewczynie.

Upewniwszy się, że wszyscy zniknęli, Rosier obróciła się wokół własnej osi i zajęła miejsce naprzeciwko Dumbledore'a.

- Albusie – zaczęła – Czy rodzice dziewczyny zostali poinformowani? Powinna mieć teraz wsparcie, a nikt nie wesprze jej tak, jak matka czy ojciec – oznajmiła, nie kryjąc troski w swoim głosie. Na chwilę odłożyła na bok maskę chłodnej i wymagającej profesorki, aby ustąpić miejsca jej prawdziwemu obliczu, o którym wiedzieli jedynie nieliczni.

Starzec westchnął ciężko i uśmiechnął się do niej lekko.

- To bardzo miłe, że interesujesz się tak tą dziewczyną. Niestety, panna Ross jest sierotą. Obawiam się, że oprócz panny Granger nie ma nikogo, kto mógłby dotrzymać jej towarzystwa, i kogoś przy kim czułaby się bezpiecznie.

Domyślała się tego. To wyjaśniałoby zachowanie dziewczyny. Była nad wyraz wrażliwa. Anne poczuła się nagle przygnębiona. Pomimo tego, że jej rodzice żyli i mieli się całkowicie dobrze, wiedziała, jak to jest wychowywać się bez nich. Zawsze byli, oczywiście, ale w arystokratycznych, czarodziejskich rodach fundamentem spełnionej rodziny na pewno nie były uczucia, a tym bardziej jakieś czułości. Status społeczny był najwyższym priorytetem. Wszystkiego musiała nauczyć się sama; tego jak kochać i poniekąd również tego, jak być kochaną. Miłość była dla niej jakąś abstrakcją, o której czytała w książkach, i mogła dostrzec jedynie wśród swoich nielicznych przyjaciół. Jej życie zmieniło się diametralnie, kiedy poznała swojego męża, który paradoksalnie był mugolem i do dnia dzisiejszego nie wiedział o tym, że była czarownicą. To William pokazał jej to, jak być czułym i po prostu dobrym. Nauczył ją również dotyku, który był bardzo ważny. Był pierwszą osobą, którą przytuliła. Uścisk oczywiście odwzajemniła i od tamtego momentu robiła to za każdym razem. Uwielbiała to. Kiedy miewała gorsze chwile, nie musiała głośno o tym mówić. Miłość, która łączyła ją i męża, sprawiała, że oboje rozumieli się bez słów. Był wsparciem i po prostu jej bezpieczeństwem. Jej miłością. Jedyną i prawdziwą. Może nie zastąpił jej rodziców, ale pokazał, że była ważna, wyjątkowa i kochana. Każdy posiadał w sobie potrzebę kochania, tym bardziej dorastająca nastolatka, którą była Alexandraise Ross.

- A rodzice zastępczy? Opiekunowie? Co stało się z jej rodzicami?

- Zginęli w wypadku, kiedy była jeszcze niemowlęciem – skłamał – wychowywała się w domu dziecka. Nie ma żadnych opiekunów.

To było straszne. Kobieta pomyślała automatycznie o swojej czteroletniej córce, którą widziała podczas przerwy świątecznej, ale ciągle za nią tęskniła. Nie potrafiła wyobrazić sobie tego, aby taka mała, niewinna istota nie miała przy sobie nikogo.

Anne zacisnęła pięści i wzięła głęboki oddech. Rzadko się wzruszała, ale jej bogata wyobraźnia pozwoliła na to, aby poczuła się tak, jak prawdopodobnie w tej chwili czuła się Ross.

- Czyli ona jest jakby... niczyja. Nie ma absolutnie nikogo – powiedziała bardziej do siebie.

- Masz rację, moja droga.

- Ale czy my, nauczyciele, nie powinniśmy choć w połowie zastąpić rodziców, kiedy ich nie ma? Czy nie taka jest nasza rola? Zwłaszcza w takich momentach?

- To bardzo szlachetne z twojej strony, Anne, ale z własnego doświadczenia wiem, że przywiązywanie się do uczniów może nas czasami zgubić. Możemy być dla nich kimś w rodzaju autorytetu, wspierać, ale nigdy nie zastąpimy im rodziców, którzy powinni być przy nich od pierwszych chwil życia.

- Dlaczego tak uważasz?

- Uczę o kilkadziesiąt lat więcej od ciebie, moja droga. Autopsja.

- A ja jestem matką, wiesz? I kiedy wyobrażam sobie, że mogłoby mnie zabraknąć dla mojego dziecka, przechodzą mnie dreszcze. Może nie zastąpię pannie Ross rodziców, możliwe, że nie zyskam nawet jej zaufania, ale dołożę wszelkich starań, aby nie czuła się w tym wszystkim samotna, bo samotność, jest najgorszym przekleństwem, jakie mogłoby spotkać kogokolwiek, Dumbledore.

Wyszła, pozostawiając starca w głębokiej refleksji i dając tym samym do zrozumienia, że i tak zrobi to, co będzie chciała.

***

Było jej już wszystko jedno. Nie miała siły. Poddała się.

Idąc na kolację, snuła się jak cień. Ignorowała już nawet niepochlebne komentarze kierowane w jej stronę. To było pewne, że każdy obwiniał ją za kolejny atak.

Nagle poczuła, jak ktoś kładzie jej rękę na ramieniu i automatycznie odskoczyła. Zobaczyła przed sobą Anne Rosier, która lekko się do niej uśmiechała.

- Wszystko będzie dobrze – powiedziała, i zniknęła wśród grupki uczniów kierujących się w stronę Wielkiej Sali.

- Och, na pewno... - powiedziała sama do siebie Ross, i podążyła za resztą.

Słyszała to coraz częściej. Nienawidziła tego. Skąd oni wszyscy mieli wiedzieć o tym, że będzie dobrze? Nie będzie. Wszystko sprowadzało się ku jednemu i na nic jej były puste, nic nieznaczące słowa.

Jak zwykle zajęła miejsce na końcu stołu swojego domu i czekała na kolację.

- Drodzy uczniowie – rozbrzmiał głos Dumbledore'a – Niestety, na jedzienie będziecie musieli chwilkę poczekać. Nie chciałbym was okłamywać. Jestem wam winien przeprosiny, ponieważ do tej pory ukrywałem przed wami pewne bardzo istotne dla życia szkoły fakty. Otóż, ostatnimi czasy w Hogwarcie, dochodzi do ataków na uczniach. Wczoraj pan Creevey wylądował w skrzydle szpitalnym, czego większość z was była świadkiem. Zaznaczę od razu, że za tymi napaściami nie stoi uczeń – przerwał kierując swoje spojrzenie w stronę zdezorientowanej Alexandraise – Panna Ross jest całkowicie niewinna. Niestety, padła ofiarą nieporozumienia. Proszę o to, abyście nie marginalizowali waszej koleżanki. Za wszystkim stoją śmierciożercy, którzy niestety już drugi raz wtargnęli na teren szkoły – cała Sala wybuchła od głosów niedowierzania. Zapanował chaos, nad którym nikt przez pewien moment nie był w stanie zapanować.

- Cisza! – krzyk dyrektora sprawił, że wszyscy momentalnie zamilkli. – Wiem, że dla niektórych z was Hogwart jest drugim domem. Nie dopuszczę do tego, aby komukolwiek stała się jeszcze krzywda. Jesteśmy jednością, której nikt nie może zniszczyć, dopóki będziemy trzymać się razem. Wspierajmy się i informujmy o wszystkich, niepokojących rzeczach, które dzieją się na terenie szkoły. Jestem wdzięczny aurorom, którzy patrolują zamek od świtu do nocy. Musimy stawić czoła mocom ciemności. Musimy być zjednoczeni.

I to był koniec.

Wszystkie spojrzenia utkwione były w Alexandraise, która chciała zniknąć stąd jak najszybciej. Słyszała szepty, niektóre słowa.

Niewinna.

To nie ona.

- To niedorzeczne – syknął Ron Weasley, chcąc znaleźć poparcie wśród swoich przyjaciół.

Harry spojrzał na niego ostrzegawczo. Zauważył, że Hermiona, która siedziała obok, oddychała szybko i od minuty wpatrywała się w rudowłosą Ślizgonkę. Mógł się jedynie domyślać, o czym rozmyślała.

Po chwili, jakby znikąd, przy ich stole pojawiła się profesor McGonagall, która obdarowując Hermionę zatroskanym spojrzeniem, wezwała ją gestem do siebie.

Dziewczyna posłusznie wstała i skierowała się w stronę profesorki. Wyszły z Wielkiej Sali. Przez chwilę stały same. Żadna z nich nie odezwała się ani słowem, dopóki nie dołączył do nich Snape z Alexandraise u boku.

- Jako opiekun Slytherinu – zaczął – zaręczam, że moja uczennica jest niewinna – mężczyzna wpatrywał się w Hermionę. Ich spojrzenia spotkały się i przez moment dziewczyna pomyślała, że Alexandraise, która stała obok niego, miała identyczne oczy. Ocknęła się jednak, myśląc, że przez to wszystko, wyobraźnia płatała jej figle.

- Panno Granger – odezwała się McGonagall – ktoś wykorzystał to, że obie z panną Ross, przyjaźnicie się. Użyto eliksiru wielosokowego. Doprawdy, jest mi bardzo przykro, że obie musiałyście przez to przechodzić.

Alexandraise unikała spojrzenia Hermiony. Zerknęła niepewnie w stronę swojego opiekuna, który jakby czytał jej w myślach i postanowił zabrać głos. Dziewczyna nie miała siły na to, aby rozmawiać ze swoją przyjaciółką. Nie była nawet pewna tego, czy relację, która aktualnie łączyła je obie, można było nazwać przyjaźnią. Granger zwątpiła. Łatwo uwierzyła w to, że ona mogłaby pragnąć jej śmierci. To bolało, a bólu nie dało się łatwo i szybko uśmierzyć. Potrzeba było czasu.

- Wydaje mi się, że wszystko wyjaśnił profesor Dumbledore – odezwał się Snape.

McGonagall odchrząknęła.

- A mnie wydaje się, że dziewczęta powinny sobie coś wyjaśnić...

- Wszystko jest jasne – odezwała się Alexandraise, zbierając się na odwagę, aby spojrzeć prosto w czekoladowe oczy Gryfonki – Możemy wracać na kolację.

I nim Hermiona otworzyła usta, aby coś odpowiedzieć, Alexandraise zniknęła za drzwiami Wielkiej Sali pozostawiając ją i profesor McGonagall w wielkim szoku. Po dłuższym zastanowieniu, Granger zrozumiała zachowanie dziewczyny i w duchu przyznała przed samą sobą, że zachowałaby się identycznie. Obie potrzebowały czasu.

- Czasami wydaje mi się, Severusie, że twoi wychowankowie odziedziczyli niektóre cechy po tobie, choć to przecież niemożliwe – oznajmiła karcąco Minerva – Zachowanie panny Ross było co najmniej niekulturalne.

Snape wzruszył nieporadnie ramionami i racząc ją ironicznym uśmieszkiem, poszedł w ślady swojej wychowanki. Musiał przyznać, że McGonagall miała w tym trochę racji.

Kiedy zostały same, profesorka podeszła do swojej uczennicy i poklepała ją pocieszająco po plecach.

- Musi to przegryźć – oznajmiła.


- Wiem, i doskonale ją rozumiem – odparła prawie szeptem Hermiona.

1 komentarz:

Obserwatorzy